Muzyka jest zapisana w moim DNA [ROZMOWA]

Mariusz Duda urodził się i wychował na Mazurach. Teraz robi wielką karierę ze swoim zespołem Riverside, z którym świat zjeździł wzdłuż i wszerz. Czasem robi sobie jednak odskocznię, tworząc i komponując samodzielnie. Jakiś czas temu wydał solowy album pod swoim imieniem i nazwiskiem, a chwilę temu wypuścił siódmą już płytę autorskiego projektu Lunatic Soul.


Przede wszystkim gratuluję wspaniałego albumu, bo za taki uważam „Through Shaded Woods”.
— A bardzo dziękuję.

Patrząc na reakcję muzycznego świata na najnowszy album Lunatic Soul można się pokusić o stwierdzenie, że Twój projekt stał się naszym eksportowym towarem muzycznym (lub jak kto woli „dobrem narodowym”). Myślisz, że sukces Lunatic Soul opiera się jakoś na przekonaniu, że to „solowy projekt lidera Riverside”?
— Popularność Lunatic Soul z pewnością najwięcej zawdzięcza popularności Riverside. To głównie słuchacze Riverside słuchają tego co mam do powiedzenia poza zespołem. Dodam jednak, że LS (Lunatic Soul) wychodzi za granicą w innej wytwórni niż moja macierzysta formacja i czasami trafiają się zupełnie inni odbiorcy.

A który z utworów Lunatic Soul mógłby pasować na płytę Twojej macierzystej formacji?
— Gdybym się odpowiednio postarał to pewnie wszystkie (śmiech), ale przecież nie po to stworzyłem Lunatic Soul. W 2008 roku, kiedy wydałem debiutancki album, chciałem przede wszystkim zaistnieć indywidualnie pod inną nazwą, z innym brzmieniem i charakterem. Nie dlatego, że w Riverside było mi źle, tylko dlatego, żeby móc bardziej rozwijać się artystycznie. Moim celem nie było więc przyklejanie się do Riverside tylko bardziej „odklejanie”. Kocham różne muzyczne światy, nie tylko rock progresywny w stylu Pink Floyd, chcę móc tę miłość gdzieś lokować i rozwijać.

Kolejny album Lunatic Soul nagrywasz sam. Jak wyczytałem gdzieś ponownie nie ma nań gitary… Prawda to? Bo ja miejscami mam nieodparte wrażenie, że ta gitara jednak jest.
— Gitara jest, ale basowa, akustyczna i klasyczna. Nie ma jednak gitary elektrycznej i typowych dla np. Riverside solówek gitarowych. To był jeden z pomysłów na brzmienie tego projektu, inne, żeby niejako odróżnić się od Riverside. W Lunatic Soul stawiam bardziej na nastrój, przestrzeń, trans.

Czemu nie uzupełnisz składu? Nie wierzę, że nie ma w Twoim otoczeniu nikogo kto pasowałby Ci do koncepcji…
— Jestem artystą, który lubi zarówno współpracować z innymi muzykami, jak i nagrywać samodzielnie. Taki samodzielny album – to jest dopiero album solowy, taki z krwi i kości. Chciałem mieć taki w dyskografii. Poza tym to już siódmy album Lunatic Soul, na wcześniejszych zawsze byli jacyś goście, teraz postawiłem głównie na siebie. Ale to nie jest tak, że przy tworzeniu tej płyty byłem tylko sam i moje myśli. Wszystkie płyty Lunatic Soul powstają zawsze pod czujnym okiem moich przyjaciół – Magdy i Roberta Srzednickich w ich studiu. Więc podczas nagrań jesteśmy zwykle we trójkę i nie cierpię tam za bardzo na samotność.

Pytam o to także w kontekście koncertów, chociaż na tym polu chyba kalendarz Riverside zawsze jest na tyle napięty, że mogłoby Ci zabraknąć czasu na to.
— Lunatic Soul nie gra koncertów, to projekt typowo studyjny, eksperymentalny. Jak widać wpisujący się doskonale w nasze bezkoncertowe czasy. Ale jak ukończę pewien cykl płytowy, to nie wykluczone, że zbiorę muzyków i ruszę z nimi w trasę 🙂

Twój wydawca twierdzi, że „Through Shaded Woods” to najbardziej „dopieszczony” i najbardziej bogaty brzmieniowo album LS, z czym chyba można się zgodzić. Dojrzałość muzyczna czy… pomogła Ci w tym pandemia i związane z nią wykluczenie i brak koncertów?
— Z pewnością. Lunatic Soul zawsze powstawał w przerwach pomiędzy koncertami Riverside. Teraz nie było przerw. Riverside zrobiło sobie też wolne do końca roku, więc miałem znacznie więcej czasu, by dopieścić płytę. Mało tego, zrobić ją nawet w wersji podwójnej. Bo jest też przecież wydanie rozszerzone, na którym znajduje nie między innymi 27-minutowy utwór „Transition II”.

A na ile te „mroczne czasy”, z którymi przyszło nam się teraz zmierzy, miały wpływ na Ciebie podczas tworzenia „Through Shaded Woods”? Tytuł nasuwa pewne skojarzenia…
— Na pewno wpłynęły na teksty. Dodam jeszcze, że podczas tej sesji stworzyłem w wolnej chwili album elektroniczny, wydany pod swoim imieniem i nazwiskiem, i dostępny jedynie w wersji cyfrowej i na moim Bandcampie – „Lockdown Spaces”. Tutaj pandemia jeszcze bardziej odcisnęła swoje piętno. Wracając jednak do nowego albumu Lunatic Soul – tytułowe „Shaded Woods” to symbol naszych mrocznych czasów, naszych traum i lęków. Album jest o ich przezwyciężeniu, ma spełniać taką funkcję motywującą i pomagającą w dzisiejszych trudnych dla wielu czasach.

Wśród inspiracji czy porównań wyłapałem Dead Can Dance. Ok, zgoda, tyle że ja tam w paru chwilach słyszę też Clannad z okresu „Legend”. Chodzi mi o tego „Ducha Lasu”…
— Jestem z pokolenia, które zasiadało zawsze w niedzielę przed telewizorem i z wypiekami na twarzy oglądało „Robina z Sherwood”, nic w tym więc dziwnego 🙂 Clannad jest w moim DNA, razem ze wspomnianym Dead Can Dance i wieloma innymi artystami. Ale nowy album Lunatic Soul to nie tylko inspiracja muzyką, ale również prozą, między innymi prozą Andrzeja Sapkowskiego i jego „Wiedźminem”. Tam też jest sporo tego ducha.

Co Cię wywiało z Mazur?
— Wywiało mnie życie i brak możliwości rozwoju. W 1999 roku, mieszkając w Węgorzewie czułem, że się zapadam, że co chwilę uderzam głową w ścianę, że się nie rozwijam. Spakowałem więc plecak, zlikwidowałem książeczkę oszczędnościową, którą rodzice założyli mi, gdy się urodziłem (wystarczyło na dwa warszawskie czynsze) i wyjechałem. To były jeszcze czasy, gdzie nie trzeba było jeszcze wyjeżdżać do Anglii. Wystarczała Warszawa.

Coś Cię tu jeszcze (chociaż od czasu do czasu) „przywiewa”?
—  Wracam, bo mam tutaj mamę i przyjaciół. Za rzadko, powinienem częściej.

Znajdujesz czas, by słuchać muzyki? Zdradzisz co zaciekawiło Cię ostatnio? Może akurat polecisz nam coś ciekawego na te długie zimowe wieczory…
— Znajduję. Zwykle po zakończeniu pracy nad jakimś nowym albumem nadrabiam zaległości. Od wielu już lat nie słucham nowej muzyki rockowej tylko nadrabiam klasykę, a z nowych dźwięków podobają mi się rzeczy spokojne i wyciszone – Olafur Arnalds, Max Richter, nowy album Myrkur.

Masz już sprecyzowane muzyczne plany na 2021 rok?
— Mam. Przede wszystkim wracam do Riverside, i do pracy nad nowym albumem. Ale postaram się też wydać coś nowego na Bandcampie pod imieniem i nazwiskiem. Tak nie dla wszystkich, tylko dla wtajemniczonych.

Muzyka Riverside i Lunatic Soul wymaga odpowiednich warunków, ale śmiało można ją polecać każdemu, niezależnie od wieku czy tzw. gustu. Dlatego dziękując za rozmowę, chciałbym Ci też podziękować za Twoją twórczość.
— Jest mi bardzo miło za zaproszenie. Pozdrawiam wszystkich czytelników.

rozmawiał
Marek Szymański


Fot. archiwum artysty

Mariusz Duda – urodził się w Węgorzewie. Jako pięciolatek zacząć śpiewać w szkolnym zespole. Gdy miał dziesięć lat, mama zapisała go na lekcji gry na pianinie. W wieku 15 lat założył swój pierwszy zespół, którego inspiracją była Metallica. Wtedy też po raz pierwszy wziął na siebie funkcję śpiewającego basisty. Z Decay zagrał pierwszy w życiu koncert na festiwalu rockowym w Węgorzewie w 1991 roku. Trzy lata później, już jako członek neoprogresywnej formacji Xanadu, wystąpił na festiwalu w Jarocinie. Z tym zespołem Mariusz „zaliczył” także debiut fonograficzny. W 1995 roku rozpoczął zaoczne studia prawnicze w Toruniu. W 1996 roku został animatorem kultury w Węgorzewie. Organizował koncerty, reżyserował spektakle teatralne, pisał do nich muzykę. Nie widząc możliwości rozwoju kariery muzycznej w rodzinnym mieście, w 2000 roku postanowił przeprowadzić się do Warszawy. Pracował w firmie wynajmującej samochody, uczęszczał do szkoły reklamy, po pracy z kolegami z pracy… grał w kapeli. W listopadzie 2001 poznał muzyków, z którymi utworzył zespół Riverside.

 

Podobne artykuły

Najnowsze artykuły