Muzyka zawsze była obecna w moim domu [ROZMOWA]

Marcin Wądołowski pochodzi z Reszla. W tym warmińskim miasteczku nie tylko się urodził, ale przede wszystkim tu „zaraził się” grą na gitarze. W zasadzie miłość do sześciu strun zaszczepił w nim ojciec, Mieczysław, którego zainteresowani kojarzą z legendarnymi Czerwonymi Gitarami. Sam Marcin nie próżnuje. Nagrywa, koncertuje, a przede wszystkim realizuje swoje ambitne muzyczne plany. W rozmowie z Markiem Szymańskim opowiada o „Chamber Avenue”, swoim szóstym autorskim albumie, wydanym kilka miesięcy temu.

Jest pan zadowolony ze swojego najnowszego, czy też najmłodszego „dziecka”?
— Tak, jestem szczęśliwy, że udało mi się spełnić kolejne muzyczne marzenie. W opisie płyty zawarto stwierdzenie, że jest to ukłon w stronę gitary klasycznej, którą studiowałem w Gdańsku, z jej brzmieniem, kolorami i możliwościami. Płyta brzmi bardzo dobrze – nagrana na szeroką taśmę, świetnie zmiksowana i zmasterowana w Custom34 Studio w Gdańsku. Jestem bardzo zadowolony także z tego, że udało mi się zgromadzić na płycie wybitnych muzyków – Piotra Lemańczyka, Martę Różańską i NeoQuartet. Praca z nimi to była czysta przyjemność.

Płyta „Chamber Avenue” jest jeszcze cieplutka, jednak recenzje na pewno pan czyta. Fachowcy oceniają ten album zgodnie z przewidywaniami czy raczej zaskakują opiniami?
— Faktycznie, pierwsze recenzje już do mnie docierają. Zarówno krytycy jak i słuchacze są płytą miło zaskoczeni. W rozmowach ze słuchaczami dowiaduję się, że płyta ich wciąga jak dobra książka, że słuchają jej wielokrotnie, polecają znajomym. Bardzo wielu zwraca uwagę na nagrane przeze mnie i Piotra Lemańczyka modlitwy z Taize. Podobno przynoszą ukojenie. To bardzo cieszy.

A nie wydaje się panu, że płyta „Chamber Avenue” jest mało… jazzowa?
— Na płycie „Chamber Avenue” około połowa dźwięków to improwizacje Piotra i moje. Gramy pomiędzy i ponad to, co zapisałem w nutach, a improwizacja jest elementarnym składnikiem muzyki jazzowej. Płyta „Chamber Avenue” jest po środku między muzyką klasyczną a jazzem. Wszystko odbyło się tam zgodnie z moimi planem i pomysłem. Z pełną świadomością i odwagą sięgnąłem po środki brzmieniowe i fakturalne charakterystyczne bardziej dla muzyki klasycznej, zwłaszcza, że złożyłem ukłon w stronę takich artystów jak Segovia, Rodrigo cz Karłowicz. Patrzę także w stronę największych światowych artystów takich jak John Scofield czy Keith Jarrett, którzy nagrywając muzykę, nie boją się używać mniej „jazzowych” środków, w celu uzyskania cudownego muzycznego efektu.

Klimat tego materiału podsuwa mi taką sugestię, że jazz niedaleko pada od klasyki. Zresztą z tego i z tego (a także z metalu) Polacy są znani w świecie. Rozumiem jednak, że to jednorazowa koncepcja, pomysł zrodzony w odpowiednim czasie i w odpowiednim momencie zrealizowany?
— To raczej pomysł zamknięty, spełnienie zobowiązania wobec gitary klasycznej, która po studiach ustąpiła miejsce gitarze jazzowej. Jest to dopełnienie i dopowiedzenie mojej poprzedniej płyty „Preludes for guitar and double bass” – również nagranej na gitarze klasycznej. Nie wiem jak określić czy moment jest dobry na realizację tego albumu. W swojej twórczości zawsze staram się kierować tym, co aktualnie słyszę w głowie i mam potrzebę to zarejestrować. Drugi powód jest taki, że zawsze zawieszam sobie coraz wyżej poprzeczkę i próbuję do niej doskoczyć. W przypadku tej najnowszej płyty tą poprzeczką było napisanie wszystkich aranży na kontrabas, kwartet smyczkowy i obój – nigdy wcześniej tego nie robiłem.

Przyznam szczerze, że z pańskiej twórczości znam tylko płytę „Standards”. Patrząc w dyskografię „trochę” mnie ominęło. Skąd czerpie pan pomysły na nowe kompozycje?
— Płyta „Standards”, chociaż bardzo ważna dla mnie, nie oddaje w pełni moich działań. Są jeszcze „Git majonez”, „Blue night session”, „My guitar therapy” „Preludes for guitar and double bass”, „Chamber Avenue”, „Quartado” vol I i II, „Elec-tri-city” vol I i II, płyty zespołu MAP oraz pojawianie się na płytach takich artystów, jak Wojciech Karolak czy Krystyna Stańko. Jeśli chodzi o moje płyty autorskie i kompozycje na nich zawarte to inspiracje do ich powstania przychodzą z różnych stron. Często jest to wynik kontaktów z innymi muzykami, których warsztat i umiejętności podziwiam, ale także może na to mieć wpływ obecność ludzi niezwiązanych z muzyką, a którzy odgrywają bardzo ważną rolę na mojej drodze. Czasami na nowy pomysł może mieć wpływ nastrój, w którym się znajduję. Nowy pomysł może pojawić się także podczas ćwiczenia na instrumencie.

Wspomniany wcześniej album zadedykowany był dwóm Artystom, którzy zapewne mieli na pana wpływ. Ale sama płyta zawierała standardy autorstwa innych wielkich świata muzyki. Jak pan się zapewne domyśla zmierzam do inspiracji… Kto miał na pana największy wpływ jako gitarzysta?
— Mój tata – Mieczysław Wądołowski, jest świetnym muzykiem, gra i śpiewa w Czerwonych Gitarach. W moim domu zawsze była muzyka i od taty właśnie nauczyłem się pierwszych akordów i zaraziłem miłością do muzyki. Rodzice mocno mnie wspierali i skierowali moje kroki do szkoły muzycznej w Olsztynie.

Jeśli chodzi o dalsze inspirację to nie sposób nie wspomnieć, że wielki wpływ mieli na mnie tacy giganci, jak: Jimi Hendrix, Stevie Ray Vaughan, Joe Pass, Jim Hall, Wes Montgomery, a później John Abercrombie, John Scofield czy Pat Metheny.

Pojawia się pan obok różnych artystów, nie tylko jazzowych. Na jednej z płyt, w której tworzeniu brał pan udział, gościnnie zagrał Grzegorz Skawiński. Ostatni album nagrywaliście w studiu Custom34 u Piotrka Łukaszewskiego, kolejnego rockmana. Ten rock jest gdzieś w panu „zaprogramowany”?
— O tak, mocne granie ze szkoły Hendrixa i Voughana to moja mantra z dzieciństwa – kocham i czuję takie granie. Poza tym moim pierwszym nauczycielem w szkole muzycznej został świetny polski gitarzysta rockowy Krzysztof „Dżawor” Jaworski (Harlem), który przekazał mi cały ogrom energii i muzycznej pasji.

Wspomniany Piotr Łukaszewski, oprócz swojego wybitnego dorobku rockowego, jest znakomitym realizatorem dźwięku – wrażliwym i wyczulonym na najdrobniejsze niuanse akustyczne, wychodzące daleko poza aspekt rockowy.

Często towarzyszy panu genialny Piotr Lemańczyk, basista, kontrabasista, kompozytor. Z tego co słychać wyśmienicie się panowie dogadujecie w sferze muzyki. Macie jakieś plany na przyszłość czy wszystko układa się spontanicznie, trochę na zasadzie – jak to w jazzie – improwizacji?
— Piotr jest jednym z najlepszych muzyków, jakich kiedykolwiek spotkałem. Bardzo kreatywny i bardzo doświadczony, grał z muzykami z całego świata. Jest bardzo pracowity i świetnie czuje muzykę, którą ja piszę. Słychać to już na płycie „Preludes for guitar and double bass”. Jestem przekonany, że nasza współpraca będzie trwała dalej.

Od czasu do czasu pojawia się pan z koncertem w rodzinnym Reszlu. Teraz, gdy branża artystyczna „leży” przez koronawirusa, pewnie szybko pana w tych stronach nie zobaczymy, niestety. Może kiedy to się uspokoi warto odwiedzić rodzinne strony (i okolicę)? Są przecież miejsca na Warmii i Mazurach przychylne muzyce jazzowej… (np. Mrągowo, Lidzbark Warmiński, a i w Kętrzynie pewnie grono słuchaczy by się zebrało)
— Marzę o tym, by koncerty wróciły na dobre. Bardzo chcielibyśmy grać na Warmii i Mazurach. Muszę zdradzić, że podjąłem już pewne wstępne rozmowy, aby muzyka z płyty „Chamber Avenue” zabrzmiała premierowo w moim ukochanym Reszlu.

Dziękuję za rozmowę.
— Również dziękuję. Serdecznie pozdrawiam wszystkich czytelników „Nowin Północnych”.

Marek Szymański

Wywiad ukazał się także na łamach „Nowin Północnych”.

Podobne artykuły

Najnowsze artykuły